Lech JurekWyjechałem z Kulic i po ujechaniu „asfaltówką” około dwóch kilometrów, wjechałem w niewielki lasek. Nie znalazłem się tu pierwszy raz, wiedziałem doskonale, że za widocznymi już zakrętami ukażą się pierwsze zabudowania Jarchlina. Tymczasem skończył się lasek i ktoś, kto (jak ja) wiedział, jak tu było kilkadziesiąt lat wstecz, potrafi też i teraz spostrzec, że przejeżdża akurat przez prowadzący kiedyś z Nowogardu do Dobrej tor kolejowy.

Od tej właśnie strony - w pierwszych latach drugiej połowy XX wieku - do Jarchlina zmierzał konny zaprzęg. Bryczką ciągnioną przez dwa „unrowskie” (UNRRA) konie jechali na gminne dożynki młodzi rodzice z niespełna czteroletnim synkiem. Ten szkrab już za kilkadziesiąt minut w miejscowej świetlicy rezolutnie wyrecytuje dytyramb na cześć ówczesnego prezydenta Polski. (?)

Ten „recytator” pojawi się tu znowu (za kilkanaście lat, na motocyklu) jako muzykant. Jakimś trafem właśnie tu zagra na pierwszym w swym życiu weselu. Za następne kilka lat zjawi się tu również jako dojeżdżający (z Nowogardu, i to swoją nowiutką syrenką) nauczyciel muzyki w miejscowej „dziesięciolatce”.

Ten sam „recytator”, wjeżdżając tym razem (na swoim rowerze) do Jarchlina, wie dobrze, że nie ma tu już ani starej świetlicy (jest inna w innym miejscu), ani miejscowej szkoły, ani tego radosnego zgiełku, w pogoni za którym bywał tu częstym gościem.

Przejeżdżając teraz (wakacyjny dzień około godziny przed południem) przez niemal całą wieś, w kierunku Konarzewa, napotkał tylko dwie panie, idące skrajem wyasfaltowanej drogi. Starsza pani odpowiedziała wprawdzie na „dzień dobry”, lecz wiele wskazywało na to, że nie poznała pozdrawiającego. Natomiast młodsza radośnie zakomunikowała swej towarzyszce, że… tego pana to ja już dzisiaj widziałam – w Nowogardzie!

I tyle. Przejechałem obok tablicy informującej, że to już koniec wioski.

Jadąc dalej rozmyślałem nad paradoksami, które niesie „samo życie”. Za chwilę wjadę do kolejnej wsi, której dawne losy wiązały się z potężnym niegdyś rodem Bismarcków. W okresie PRL-u ton miejscowego życia wyznaczały tu PGR-y. A teraz?

Teraz z tych nie najweselszych refleksji wyrwał mnie intensywny smród. Doznaję tego poczucia już któryś raz w tym samym miejscu i zawsze potrafi mnie zaskoczyć. To pozostałości po przydrożnym kompostowniku, który w dalszym ciągu skutecznie przypomina minioną epokę. Czy tylko to?

Przecież doskonale wiem, jakie „obrazy” ujrzę w tej zbliżającej się wiosce. Do kontrastów między zadbanymi (nawet ekskluzywnymi) posesjami a sąsiadującą „biedą” można się jakoś przyzwyczaić, ale do sąsiedztwa z niechlujstwem czy nieodpowiedzialnością… trudniej.

A ponadto… Wspaniała niegdyś rezydencja (wspomnianych już włodarzy) jest jakoś tam zabezpieczona przed kompletną dewastacją, ale przylegający do niej dziedziniec, a także rozległy park, który jeszcze przed ćwierćwieczem był widocznie zagospodarowany - teraz wprost przeraża. Jednak najnowsza historia Kulic (chociażby) wyraźnie wskazuje na ogrom trudności w tym zakresie.

Kiedykolwiek i gdziekolwiek bym nie przejeżdżał, to najdotkliwiej „ubodzie” mnie zawsze widok nowocześnie wyposażonego placu zabaw dla dzieci, który świeci pustką w czasie, gdy można by się właśnie tu spodziewać tego gwaru i zgiełku, do jakiego przywykłem spędzając w swoim życiu nie tak mało (przecież) czasu na wiosce. Może przydała by się edukacja rodziców.

Lech Jurek